Notatki na temat Rybałko
Notatki na temat Rybałko

2009-2010

2009-04-08

Nikt nie przyszedł, nie tupnął, nie krzyknął. Zapadłam się w księgi metrykalne wileńskiego św. Jana jak ciepłą pierzynę. Spisywanie ślubów, chrztów i zgonów ma swój urok, bo w ten sposób pod palcami na klawiaturze powstaje nowy świat, po części realnie niegdyś istniejący, po części sztukowany wyobraźnią. Ci ludzie żyli kiedyś naprawdę, przypuszczalnie żyją jeszcze ich wnuki, czy to Litwie czy to w Polsce, czy na szerokim świecie. Niektórzy nie zostawili potomstwa i ich nazwisko wygasło bezpowrotnie. Takich interesujących nazwisk jak w aktach poszukać ze świecą. Bardzo wileńskich, niebanalnych, z odcieniem litewskim, w polskim kształcie – a jak brzmiałyby z białoruska?... Też pysznie, też właściwie. Moja lingwistyczna dusza się raduje, smakując te nazwiska na swym duchowym podniebieniu.

Dostęp do internetowego portalu, gdzie można te metryki umieścić do powszechnego użytku i pożytku jest dla mnie dodatkowym bodźcem. Mam poczucie, że ocalam od zapomnienia nie dziesiątki, a setki i tysiące bytów ludzkich. Czego nie ma w Internecie, tego nie ma i na świecie – powiada najnowsze przysłowie ludowe. Czyli dzięki mojej pracy zaistnieją na nowo ci zapomniani wilnianie. Również ci, którzy w Wilnie znaleźli się na krótko, albo zmuszeni byli pozostać na zawsze, w którymś zapomnianym grobie na Rossie.

Czy to wystarczające tłumaczenie się, dlaczego nie piszę?...

 

2009-04-17

Należałoby napisać instrukcję do Kapeli Wileńskiej. Adresatem byliby nie tylko koroniarze, ale i wilniucy. Ci pierwsi nie znają kontekstu i naszej tutejszości, a ci drudzy niekoniecznie w pełni rozumieją, co tym razem wyrosło na glebie wileńskiej. Mimo wielkich sukcesów „w kraju i zagranicą” Kapela jest zjawiskiem o nierozpoznanym znaczeniu i unikatowości. To temat na doktorat, nie mniej.

 

2009-05-03

Od pewnego wieku część czasu nieuchronnie spędzamy na zmaganiu się z własnym rozpadem. To jest dodatkowa przyczyna, poza subiektywną percepcją czasu przez osoby starsze, tego, że dzień wydaje się coraz krótszy, a czasu coraz mniej.

 

2009-05-19

Nowy rodzaj zmagań: z uciekającą kobiecością. Od dwóch dni żyję w stanie dziwnej nerwowości, jakbym była po kilku mocnych kawach, a zarazem na granicy grypy. Jest to stan nie do opisania, chciałoby się uciec z własnej skóry, a jednocześnie obezwładniająca jest ta niezdolność zajęcia się czymkolwiek sensownym, poukładania sobie dnia. Jestem od wczoraj na urlopie, a jednocześnie nie udaje mi się opuścić pracy, bo sprawy się piętrzą, dokumentów przybywa, wszystkie domagają się uwagi. Frank poddenerwowany stanem stosunków z Rainaldem, z którym „nie opłaca się wielkoduszność”, musi się ze mną podzielić swoimi myślami, nawet w środku opowiadanej właśnie dzieciom bajki na dobranoc. Nic dziwnego, ze czuję się osaczona przez pracę, nie mam żadnego prywatnego kąta – a jedynym zajęciem „literackim” jest pasywne indeksowanie ksiąg metrykalnych, które przecież można przerwać w każdej chwili bez szkody dla treści, żeby zająć się czymś nieporównanie ważniejszym: redagowaniem czy omawianiem pierdołów pacjentopodobnych.

Czytam „Imperium” Kapuścińskiego. Długo odkładałam tę przyjemność, znając styl autora i mniej więcej spodziewając się treści. Nie ciągnie mnie do Rosji, raczej wolę o niej nic więcej nie wiedzieć. Z perspektywy ten kraj jest jeszcze straszniejszy, niż wydawał się kiedyś. Kapuściński ma wiele szacunku do spotkanych ludzi, zaobserwowanych zjawisk. I to przydaje książce wiele uroku. Porównuję swoje własne wrażenia – ja byłam kimś stamtąd, choć niezupełnie, bo z „Pribałtiki”, a tacy należeli do tych „lepszych”. Ale mimo to wiele rzeczy, które Kapuściński ogląda z zewnątrz, okiem przybysza, ja widziałam od środka, uważając je wtedy za coś normalnego, zwyczajnego. Np. te niezabudowane przestrzenie dokoła Kremla wcale mnie nie zastanawiały, nawet ich nie zauważałam. Ciągle muszę sobie uświadamiać, że autor pisze o roku 1990, a nie o jakichś zamierzchłych, nie moich czasach.

 

2009-05-24

Wilno. Okolice kościoła franciszkanów, gdzieś na tyłach Niemieckiej, uliczką obok św. Mikołaja, skwer getta, z Wszystkimi Świętymi w tle. Spaceruję z Natalią, która odkryła wileńskie kałuże i uroki puszczania po nich stateczków z dmuchawców i liści. Zabawy dzieci od zawsze, odkąd istnieją rynsztoki i kałuże miejskie.

Wilno nie moje, kruszące się, obce. Nędza krzywych chodników, ciągle za mało pieniędzy, żeby odnowić porządnie. Po raz pierwszy mam czas i możliwość, żeby przyjrzeć się kościołowi św. Jakuba z bliska. Co prawda, tylko z zewnątrz, ale i to jest wiele, dawniej ogrodzenie stało zamknięte na cztery spusty. Nastrój tajemniczy, kilkadziesiąt metrów dalej wre życie wielkomiejskiego centrum, tu cisza, samotność. Cienie - może tych, których szczątki spoczywają wmurowane we frontowej ścianie. Czy pozostawili potomków? Czy tamci wiedzą o tych pysznych niegdyś grobowcach?

 

2009-05-25

Kawa z Józkiem S. Po raz pierwszy formułuję pomysł napisania książki wspomnień nas wszystkich, poetów wileńskich, o naszej wspólnej przeszłości. Nikt jej nie udokumentował, musimy to zrobić sami.

 

2009-05-26

„Maj nad Wilią” prowadzi nas do Niemenczyna. Mer, czy może lepiej: burmistrz Borusewicz nie tylko wita i przedstawia, ale i recytuje własne utwory. Utwory jak utwory, ale jedno jego zdanie o poezji zanotowałam, bo było istotne. „Wiersz jak zakręt, nigdy nie wiadomo, co za zakrętem”. O to chodzi! U grafomana przeważnie wiadomo.

 

2009-06-19

Wilno zaczyna wyrastać przede mną, wybrzuszać się, uwypuklać, ale szczególnie w okolicy św. Jana i dolnych partii ulicy Zamkowej. Jakby reszta nie istniała, była nieistotna, zbyt współczesna, zatopiona w spalinach i ciągłym ruchu. Z całego Wilna widzę tylko wieżę jednego kościoła, a dokładniej – tylko dolną część tegoż kościoła, ile sięga moje przyziemne krecie oko. Tyle, ile widzi przeciętny przechodzień, ile widzieli przechodnie, których zgony spisane są w wielkich księgach świętojańskich.

 

2009-06-26

Żadna z tych osób, z którymi rozmawiałam przez telefon, usiłując się dowiedzieć z Monastyru, na którym oddziale leży mama, nie mówiła czysto po litewsku. Zawsze z „tutejszym” akcentem. Polki, Rosjanki. Czy życie w Niemczech uczuliło mnie jeszcze bardziej na pochodzenie? Chyba tak, obserwuję i słucham bardziej świadomie, jacy ludzie żyją sobie razem w jednym mieście, w jednej dzielnicy czy w jednym domu.

 

2009-06-27

W drodze do Wilna, nad ranem. Przerażające, jak nagle skrócił się czas. Prawdopodobnie wykonuję wiele zbytecznych ruchów i czynności. Ciągle pracuję, a mimo to tonę w chaosie. Piętrzą się prace niedokończone, na wpół zaczęte. Papiery, rzeczy, w pół drogi do właściwego miejsca. Przestawiam rzeczy, zamiast przestawiać słowa.

Dzieci mają jeszcze tyle czasu, z którym nie wiedzą co począć. Zazdroszczę im tego poczucia.

 

2009-06-29

Być może moja ospałość i powolność ma czysto fizjologiczną przyczynę. W Wileńskim Banku Krwi ustalono, że mam 115 jednostek, żeby zostać dawcą, potrzeba co najmniej 125. Od razu pomyślałam o Natalii, która „nie ma siły”, a Janusz – o Gabrieli i o sobie sprzed kilku lat.

 

2009-07-20

Jednak możliwy był wypoczynek doskonały. I to na Baltrum, wyspie, która mi właściwie nie służy. Cieszyłam się głośno każdą chwilą. I to cieszenie się dodatnio oddziaływało na mój nastrój. Takie sprzężenie zwrotne. Wyczytałam w „Psychologie heute”, że nastrój bierze się z myśli. A więc na początku jest myśl, nawet niekoniecznie uświadomiona. Czyli nastroje nie są fatalistycznie zaprogramowane, można je polepszyć, myśląc o czymś przyjemnym. W artykule nie omawia się jednak sytuacji, kiedy ktoś bliski jest w złym nastroju – a na to trudniej przecież wpłynąć. Na szczęście na Baltrum Frank zdołał wyłączyć na kilka dni swoje rozmyślania o wszelkich możliwych komplikacjach zawodowych, dobrze spał i jadł, a ja czyniłam dokładnie to samo. Nawet moje plamy na twarzy do połowy znikły, przybladły. Wygląda na to, że są to plamy „nerwowe”.

 

2009-07-24

Szukając w Sieci odpowiedzi na pytanie, gdzie stała Kardynalia, natknęłam się na wyjaśnienie w tekście, który okazał się dla mnie rewelacyjny. Stanisław hrabia Tarnowski jako pisarz jest zapomniany, kojarzony raczej z XIX-wiecznym Krakowem i jego konserwatystami. W latach 70tych tamtego stulecia odbył kilka podróży, a wrażenia opisał, chyba początkowo z myślą nie o książce, a o którymś krakowskim czasopiśmie. Reportaż z podróży do Kijowa, Moskwy i Wilna (tom 1) oraz po Prusach Królewskich (tom 2) jest dziś doskonale czytelny i najzupełniej aktualny. Naturalnie należy tu ująć w nawias jego polonocentryczne myślenie. Wydaje się, że hrabiowskie pochodzenie w dużej mierze wpłynęło nie tylko na poglądy polityczne, ale i na bardzo autonomiczny sposób wypowiedzi. To pisze wielki pan, któremu „wisi”, kto co o nim pomyśli. Ale pisze też człowiek z sercem i dużą wrażliwością, taki, który daje się przekonać faktom, a nie upiera się głupio przy swoim zdaniu.  To koroniarz, podróżujący po Kresach, wypatrujący śladów Polski od morza do morza, a jednocześnie osoba o przenikliwym umyśle i bacznym spojrzeniu. Uderzające jest dla mnie to, że właściwie niewiele się zmieniło na tym świecie mimo upływu ponad 100 lat. Istotne granice zostały tam, gdzie były wtedy, pojawiły się nowe. Oba tomy są na pewno bardzo ciekawe, ale pierwszy zawiera Wilno i dlatego przede wszystkim zabrałam się za ten. I jeszcze jedno: język. Taki przejrzysty i klarowny. Taki prosty. Bez wymyślnych konstrukcji, bez wywijasów. Myśl, nie zgłuszona hałasem XX-wiecznych konfliktów i urządzeń. Zdania pisane bez pośpiechu od ręki, czcionka układana przez zecera.

 

2009-07-28

Czy poetka może mieć wszy? Czemu nie, skoro hrabia Tarnowski mógł mieć pchły... Nabawił się ich, przynajmniej zgodnie z jego zdaniem, w romantycznych okolicznościach, podczas zwiedzania ruin klasztoru w Kownie, a więc były to pchły nie byle jakie, tylko samej Aldony. Moje, czy raczej nasze wszy były zwyczajne, przyniesione przez Natalię z przedszkola. Ostatnia pamiątka z trzech lat tam spędzonych, jak żartował Frank. Pech chciał, że Natalia jednocześnie zapadła na rumień zakaźny, z charakterystycznym swędzeniem skóry. Pediatra oznajmił, że swędzieć musi i będzie przez następne parę tygodni. Czekaliśmy więc spokojnie, tymczasem swędzenie nie tylko stało się nieznośne, ale stopniowo przeniosło się na pozostałych członków rodziny. Prawidłową diagnozę ustalił wczoraj dermatolog. Pozostało zakasać rękawy i zabrać się do odwszenia całej rodziny. Nowoczesne środki są podobno skuteczne po jednorazowym zastosowaniu. Oby tak było, nie są bowiem korzystne dla włosów.

 

2009-08-08

Kupiłam w Warszawie „Zeszyty Literackie”, numer o Białoszewskim. Próbowałam wytłumaczyć Frankowi, czym są „ZL”. I przy okazji sformułowałam swoje własne zdanie. Pismo elity literackiej, która często jest zbyt zadufana w sobie, zbyt piedestałowata, żeby brać pod uwagę całą resztę, i to nie tylko resztę literacką. Być autorem „ZL” jest swego rodzaju szlachectwem niekwestionowanym, niezależnym od aktualnych osiągnięć. Wiersz Julii Hartwig, w którym trudno doszukać się choć źdźbła poezji. Ale Hartwig to Hartwig i kropka.

 

2009-08-14

A jednak przeczytałam cały numer prawie od deski do deski. Udało mi się zrobić ważny wniosek. Na przykładzie Białoszewskiego i Jadwigi Stańczykowej poznałam, zdaje się, ważną zasadę funkcjonowania wielu pisarzy: należy mieć kogoś, kto cię adoruje i ciągle przypomina „zapisz to!”. Nawet jeżeli chodzi o całkiem banalne sytuacje, drobiny myśli i wrażeń. Które wiele osób mija, nie odnotowując ich. Owszem, jednostki wybitne miewają ciekawsze myśli. Ale przydawanie znaczenia banałom tylko dlatego, że zdarzyły się jednostkom wybitnym, nie może chyba być sposobem na wielką literaturę?...

Ach prawda, wielka Achmatowa, spytana, co w twórczości ważniejsze „co” czy „jak”, odparła wyniośle: ”Najważniejsze jest: kto!” I słusznie, ale ten „kto” powinien być kryształowo uczciwy względem własnych ideałów pisarskich i nie serwować czytelnikom produkcji, której zdarzyło się być gorszego gatunku. Nie pisać za wszelką cenę, nawet jeżeli akurat się „nie pisze”, pod groźbą prawdziwych czy wyimaginowanych złośliwości ze strony środowiska, podejrzeń o zanik talentu itd.

 

2009-08-15

Niezmiernie ciekawe zdjęcia u Biedziuków w Rumii. Moi: Dziadek i Babcia. Cała rodzina z Duchowlan, mama ze mną na kolanach, mam rok i skrzywioną minkę. Tego zdjęcia, zdaje się, nigdy nie widziałam, tylko podobne. Babcia taka młoda, mimo oczywistej sześćdziesiątki, nieco gniewna, jakby zawzięta na to życie, które posadziło ją w wiejskiej chacie zamiast zaoferować np. nimb poetki. Nie wiem, czemu o tym pomyślałam, ta jej mina, trochę nadąsana, nieodpowiednia do sytuacji (sielanka na łonie rodziny, z wnukami) wyobcowuje ją z całego grona. Babcia, nie, Jadwiga wygląda tak, jakby chciałaby być znowu młoda i o mile od tego rodzinnego zdjęcia.

 

2009-08-22

Wzruszenie, które mnie ogarnia. Kupuję cukierki dla dzieci do Schultuty, którą dostaje każde dziecko w Niemczech na pierwszy dzień w pierwszej klasie. I nagle – łzy. Jakbym wyposażała je na daleką drogę. I jakby te cukierki miały im dodawać siły w decydujących chwilach. Wszystko nieprawda, cukierki zostaną zjedzone w przytulnej domowej atmosferze, Natalia upora się ze swoimi pewnie w ciągu tygodnia, Wituś rozłoży przyjemność na kilka miesięcy, taki z niego cukierkowy niejadek.

A jednak wzruszenie, nawet w tej chwili, kiedy sobie o tym przypominam. Wiersza o tym nie da się napisać, przeszkadza ta szultuta, którą trzeba byłoby objaśniać. Chyba że byłby to wiersz po niemiecku...

 

2009-08-23

Dziś rocznica Drogi Bałtyckiej, a zarazem podpisania paktu Ribbentropa-Mołotowa. Nie pamiętałabym o tym, gdyby nie mama, która tam w Wilnie czyta gazety i ogląda TV, także i dla mnie. Dwadzieścia lat minęło, sytuacja zaciemniła się zupełnie. Kto jest wrogiem, kto przyjacielem, z kim można wziąć się za ręce, a z kim w żadnym wypadku. Polskie ślady w Wilnie zacierają się i są zacierane, w międzypaństwowe deklaracje przyjaźni mało kto wierzy, największy dziennik litewski i ważny bank należą ponoć w dużej części do Rosjan czy do Rosji, co za różnica. W restauracjach słucha się u lubością rosyjskiego pop’u, i to niezależnie od narodowości. Co porabiają Tatarzy, Ukraińcy, Białorusini czy inni Karaimowie – to nikogo nie obchodzi. Wyciąga się ich jak zakurzone marionetki z pudełka, pokazuje europejskiej publiczności w odpowiednich momentach historycznych, a potem chowa z powrotem do następnej okazji.

Dopiero wczoraj miałam okazję czytać wiersze z antologii „Przenieść Wilno do serca”. Bardzo udana to pozycja, a do tego jeszcze zdjęcia palce lizać. Wiersz Piotrowicza „na zgiełk” utkwił jak drzazga w pamięci. Cytuję fragment finałowy:

„Oddane wiatrom i obłokom

na żaglach barokowych świątyń płyną krzyże

przez nas

gdy potrafimy podnieść wzrok

nad codzienności zgiełk wysokiej

wieży Babel

 

Ucicha tumult

jedna tylko brzmi tam

mowa

 

Niezależna”

 

Dzięki Bogu, że jest ktoś, kto dziś w Wilnie takie wiersze pisze.

 

2009-09-06

Na marginesie lektury „Chłopiec z latawcem” Khaleda Hosseini. Książka wstrząsająca, bo wszystko to zło dzieje się teraz, niedawno, za mojego świadomego życia. Druga część słabsza od pierwszej, bo wiele rzeczy zdarza się jak na zawołanie, żeby było bardziej melodramatycznie. Np. odkrycie ni z tego ni z owego, ze Hassan był nieślubnym synem ojca Amira. Czy powtórzona sytuacja z procą: zarówno ojciec jak i syn, niezależnie od siebie stają w obronie niezdary Amira wobec tego samego paranoicznego sadysty i posługują się tą samą bronią. Przeszkadza mi nie to, że taka sytuacja jest nieprawdopodobna – owszem, w życiu zdarzają się nieprawdopodobne historie. Słabością godną harlekinów jest przedstawienie tych historii jako czegoś niewyjątkowego, czegoś zgodnego z logiką powieści i naszym czytelniczym poczuciem sprawiedliwości. Brak tu zdania, pełnego zadziwienia nad takimi a nie innymi kolejami losu bohaterów. Te cudowne zbiegi okoliczności są przez narratora uznawane za coś właściwie normalnego. Przeszkadzało mi to tak bardzo, że przerwałam czytanie na kilka tygodni.

Ważna dla mnie korzyść z książki, odczuwalna już po przeczytaniu kilkudziesięciu stron: inaczej zaczęłam patrzeć na bergfidelowców, wywodzących się z tamtych stron. Mam dla nich teraz znacznie więcej zrozumienia i sympatii...

 

2009-09-12

Tak jak w 2007 miałam „okres sidrzański” i przypominałam sobie wszelkie historie, związane z tamtą częścią rodziny, tak teraz mam najwyraźniej okres replański. Zaczyna się od jakiegoś głupstwa i się snuje, snuje. Np. myśląc o babci Jadwidze, zastanawiałam się, co też ona gotowała. I wyszło, że pamiętam tylko wspaniałą zacierkę na mleku prosto od krowy. Tak, ten niezrównany i niepowtarzalny smak zależał przede wszystkim od mleka, bo mąka nie była pewnie szczególnie dobra. No i jajka też musiały być świeże, babcia trzymała przecież kury. I te kury mogły sobie biegać po podwórzu, a karmione były ziarnem i odpadkami ze stołu, a nie mączką rybną, o której babcia wyrażała się z pogardą. Skoro już o jedzeniu mowa, przypomniała mi się stara szafa w przedsionku, zamykana na klucz przed wiecznie głodną dzieciarnią. Jedynym godnym uwagi przysmakiem były pierniczki, które sami przywoziliśmy „w gościńcu” z Wilna. Ojciec nazywał je „bundeczki”, „bundy” – nie wiem dlaczego. Po polsku tak się nie mówi, po białorusku także chyba nie. Może po żydowsku? Może to wspomnienie sklepiku w miasteczku, gdzie na ladzie w słoju tkwiły kruche pierniczki?

 

2009-09-15

Coraz częściej zaczynam wątpić, czy to, co mi się wydaje, rzeczywiście istnieje, ma miejsce. Wydaje mi się np., że jestem jeszcze młoda, a przynajmniej, że wyglądam jeszcze jako tako. A tu sąsiadka, naprawdę młoda dziewczyna, chyba Libanka czy inna Arabka, mówi do mnie: czy to nie pani wnuczka jest w klasie takiej to a takiej, ach jaka podobna! Córka, prostuję kwaśno. Owszem, mogłabym być Natalii babcią, w moim wieku, nie rodząc specjalnie wcześnie. Ale nie jestem i wydaje mi się, że to powinno być widoczne. Właśnie, wydaje się.

Potem wydaje mi się, że kiedy zaproszę znajomych na swój wieczór autorski, to przyjdą, i wydaje mi się, że wyjdą zachwyceni. Wydaje mi się ponadto, że w Wilnie jestem znana. I że Wilno jest znane, przynajmniej w Europie, a już na pewno wśród mieszkańców Polski. I znowu rozczarowanie: pani fryzjerka z Allenstein czyli z Olsztyna wytęża zgrabną główkę: ”Wilno?.. Wilno?...”, najwyraźniej sobie nie kojarząc. Ot i masz babo placek. Jak duże muszą być luki wykształcenia, żeby nie znać dość dużego miasta w odległości, powiedzmy, 200 km od twego miejsca zamieszkania, ty Niemeczko o polskich korzeniach, a może vice versa?

I jak tu po tym wszystkim potrafić uwierzyć, że coś jest naprawdę takie, jak się wydaje? Jedyne pewne rzeczy to odruchy codzienne, to owocowe muszki, krążące co rano po kuchni, to miękka poduszka wieczorem i sen – póki co to tylko na pewno sen.

 

2009-10-03

Nauczyłam się w ostatnich latach ważnej, choć banalnej rzeczy: tolerować wady przyjaciół i znajomych. Ach, jak trudno mi to przyszło!... Ile zajęło to czasu!... Umieć powiedzieć sobie o kimś: nie jesteś idealny / idealna, ale lubię cię mimo wszystko, bo masz takie a takie zalety, na resztę przymykam oczy. To samo dotyczy pewnie narodów i całych krajów, choć z pewnością przychodzi jeszcze trudniej w konkretnych przypadkach. Być w stanie rozmawiać ze wszystkimi, i to rozmawiać przyjaźnie, mając na uwadze wspólne dobro, wspólny interes – to pewnie następny krok, który muszę zrobić.

 

2009-10-07

(z maila do R. Mieczkowskiego) Wczorajsza rozmowa z Karasiem nie była tak całkiem bezowocna: dowiedziałam się o mykoryzie na korzeniach powietrznych borówki amerykańskiej i wysłuchałam nieprawdopodobnej historii bokserskiej. O literaturze tylko tyle, że sam pisze, jak powiedziałeś, książkę. Nic chciał wiedzieć, co u mnie, a ja się nie narzucałam. Szkoda, nie mam (nie mamy) już tu partnera do rozmowy o naszych sprawach, a może i nigdy tak naprawdę nie mieliśmy? Wsparcie materialne jest ważne, ale równie ważne jest wspólne myślenie, główkowanie. Tego już nie będzie.

 

2009-10-09

Co by powiedziała Sabine, gdyby się dowiedziała, że dekoracyjnych kul z włoskiego marmuru, które nam dała w prezencie ślubnym, używam jako przycisku do kwaszenia kapusty? Kule są tak trwałe, jak marmur właśnie, kwas nie pozostawia na nich śladu ani zapachu. Prawdziwa cnota kwasu się nie boi – ach, gdyby tak było z naszymi cnotami!...

Miałam dziwaczny sen: patrzyłam na mostek na rzece szerokości Wilenki, była noc i tłum na prawym brzegu, panicznie uciekający przed czymś, co się zbliżało. Ludzie wskakiwali do wody, żeby szybciej uciekać. Na moście stał Zbyszek L., w czarnym skórzanym płaszczu i patrzył w kierunku nadciągającego tłumu. Wzruszał ramionami: czego ci ludzie uciekają, może nic tam strasznego nie ma. Ale mimo sceptycyzmu i zdrowego rozsądku zeskoczył wreszcie z mostu wraz z innymi. A wtedy okazało się, że na próżno zamoczył nogi, bo niebezpieczeństwo wyglądało z bliska jakoś niepokaźnie, coś jak para niewinnych jaszczurów. Opowiedziałam ten sen Zbyszkowi, kazał mi go zapisać, wiec zapisuję, choć właściwie niewiele sobie cenię notowanie snów.

 

2009-10-15

Pogodziłam się z Wilnem, po dziesięciu latach cichych zarzutów. Akceptuję je takie, jakie jest, uznaję, że to jest to samo miasto, które znam z lat młodości. Czyżby dawni wilnianie, którym nadal brak odwagi czy ochoty, by skonfrontować swoje wspomnienia z rzeczywistością, musieli przez dziesięć lat po trzy razy do roku odwiedzać to miasto, żeby nareszcie doznać tego błogosławionego uczucia całkowitej akceptacji?

 

2009-10-16

Wilno, miasto kolaborantów, miasto kompromisów.

 

2009-10-21

Pisać dla tych, którzy czują bluesa. Wileńskiego bluesa.

2009-10-30

Nocna lektura Magnus Ducatus – pyszna książka! To jasne, że dobór poetów dosyć przypadkowy, to nie są najlepsi i najciekawsi Polacy, Litwini, Ukraińcy, Białorusini, Rosjanie. Po prostu są jacyś, tak jak w tłumie ludzie, każdy bezimienny, ale właściwie każdy jedyny i niepowtarzalny, z ciekawą historią, którą warto usłyszeć. I dopiero wszyscy razem tworzą tłum, państwo, księstwo poezji. Jestem bardzo zadowolona, że dane mi było zaistnieć razem nawet jako tłumaczka. Przyjrzałam się pracy innych tłumaczy – cóż, czasem bije po oczach nieznajomość języka czy praca per nogę. Miłym doświadczeniem było głośne odczytanie tekstów po białorusku i ukraińsku – a jednak jakoś to idzie, potrafię! Nie płynnie, niedokładnie, ale mogę mówić miękko, ciepło, po duchowlańsku. Przypuszczam, że jeszcze odkryję w sobie całe zasoby białoruskości, a jeżeli sięgnę głębiej, w pamięć nie swoją, tylko przodków, to może dogrzebię się i Ukrainy. Pradziadek Rybałko ożenił się z panną Wołyniec z tej samej wsi. Rybałko i Wołyniec – skąd te nazwiska na wschodnim Podlasiu?... Czy aby nie z południa?...

 

2009-11-06

„Wiersze – dziennik tajemny” byłoby właściwym tytułem dla książki, którą kiedyś chciałabym napisać. Byłyby to komentarze do poszczególnych wierszy, po trosze biograficzne. Albo inaczej: poetyckie wariacje na temat wiersza. Dla mnie samej to pasjonujące zajęcie. Dogrzebywanie się prawdy o wierszu, skąd się wziął, kto to był prototypem zaimka „on” czy „ona”, jak wyglądały naprawdę przedmioty i co symbolizują. Moje życie próbowałam opisać w pamiętniku, wyszło nudnawo. W wierszu odbijają się fragmenty, ale bardzo istotne. Po raz kolejny dochodzę do banalnego wniosku, że prawdziwy i drobiazgowy opis nie jest literaturą. Tylko kondensat, wyodrębniona z masy wydarzeń, z miąższu życia wydarta kwintesencja. W ostatecznym rozrachunku cała reszta się nie liczy. Pamiętniki mogą się mi przydać tylko jako ściąga, jako pomoc dla pamięci, nic więcej.

 

2009-11-07

Dlaczego tak pociąga mnie dziś historia ruchu Polaków litewskich? Dopiero teraz odczuwam cały patos tych lat. Patos, wtedy przesłonięty codziennością, spaskudzony wyczynami niektórych działaczy, słowami, które padły poniewczasie. Właściwie żyją jeszcze wszyscy bohaterowie wydarzeń, ale minęło 20 lat. a to kawał czasu. Wiele się zmieniło, również w ludzkich głowach. Doszły choroby, dolegliwości wieku, myślenie w innym tempie i innych kategoriach. Doświadczenie też doszło, ale i dziwactwa. Jak to dobrze, że nadchodzi młodość, młodzież, „nie stargana codzienną klęską”. Oni poniosą ten bagaż dalej, mają siły.

 

2009-11-13

Impotent i krytyk dzielą jedno łoże:

obaj wiedzą jak trzeba, lecz żaden nie może.

Pomysł nienowy, jeszcze mój ojciec podobny wierszyk recytował, tylko nie pamiętam już w jakim języku: po polsku czy po rosyjsku. W każdym razie o łożu tam mowy nie było, to już ja wprowadziłam. Wyszła fraszka, nie nowa, nie stara, może się gdzieś przyda, więc notuję ku pamięci.

 

2009-11-18

Zauważyłam, że znacznie częściej staram się czegoś uniknąć, niż coś osiągnąć. Ech, starość!... Oględniej mówiąc: doświadczenie.

 

2009-11-29

To zdumiewające, ilu ludzi myśli tylko dobrze o swoich przodkach. Jakie miewali majątki, jakie przygody. Prababki bywały wyjątkowo urodziwe, pradziadowie kryształowo uczciwi i najczęściej herbowi. Majątki oczywiście tracono w którejś zawierusze dziejowej, pozostawały wspomnienia, tęsknota i koniecznie szlachetna zaduma nad niesprawiedliwością dziejów. Tylko kto to byli ci zwyczajni ciemni ludzie, służba, kucharki, stajenni, żebracy i pijacy? Czyżby złodzieje i zdrajcy nie zostawili potomków?... A gdzie jeszcze pomyleńcy, skąpcy, samobójcy, gwałciciele? Gdzie sekutnice i ciche morderczynie? Ach, to na pewno nie w mojej rodzinie. I tak myśli każdy z nas, czy nie tak?

 

2009-12-07

Znowu zajmuję się kwestią przemijania. (…)

Zgonami zajmuję się też w czasie wolnym, indeksując rok 1903 w parafii świętojańskiej. Bawię się też trochę, analizując powszechność śmierci w tamtych czasach. Prawdopodobieństwo zgonu w poszczególnych rodzinach było wówczas znacznie większe, nawet olbrzymie, jak na nasze pojęcia. Przeanalizowane zgony pochodzą tylko z 3,5 roku, a już wychodzi mi, że w ok. 10 % rodzin, mających przynajmniej dwoje dzieci, umarło przynajmniej jedno dziecko... W czasach dzisiejszych równałoby się to zagrożeniu niesłychanemu, oczywiście w warunkach krajów rozwiniętych. Ludzie baliby się wyjrzeć za próg domu, w ogóle żyć. Ta nieszczęsna świńska grypa, która podobno szaleje, ale jest w miarę nieszkodliwa, skłania ostrożniejszych do zakładania masek ochronnych podczas zwyczajnych zakupów w supermarkecie. Ach, jakie to nasze życie jest bezcenne!...Na początku XX wieku ludziska nie brali tych zagrożeń, o wiele przecież realniejszych, tak poważnie, żyli sobie, beztrosko płodzili dalsze ofiary prątków gruźlicy i streptokoków, weselili się i smucili - tylko może intensywniej niż teraz. „Użyjmy więc żywota, wszak żyjem tylko raz!...” Podobnej radości życia nie da się wykrzesać z żadnej listy przebojów, z żadnego programu rozrywkowego.

 

2009-12-09

Taka dziwna cisza wokół mnie. Nikt nie dzwoni, nikt nie pisze, oprócz Mamy. Prawda, Frank dzwoni po kilka razy dziennie z Baltrum, gdzie spędza samotny urlop. On potrzebuje kontaktu, wymiany myśli. A ja nie, mogę się zamknąć w sobie i nie wyłazić tygodniami. Ale na dłuższą metę źle mi to robi, bo zamykam się coraz bardziej, wręcz uciekam przed ludźmi, myśląc panicznie: oby mnie nikt nie zaczepił. Nie mam im nic do powiedzenia, tym matkom czekającym pod szkołą na swoje pociechy. Ani tym paniom z sklepu. Nie zadzieram nosa, tylko wydaje mi się, że wszystko już im powiedziałam i nie doczekałam się żadnego odezwu, żadnej ciekawszej myśli, żadnego natchnienia. Puste gadanie, puste słowa, z których nic nie wynika poza następnymi słowami.

 

2009-12-12

Jak daleka jestem od pisania o Berg Fidelu! Trzy lata temu zastanawiałam się poważnie nad jakąś przytulną prozą o tym miejscu, tak mnie wtedy interesowało. I tak dobrze się tu czułam. Coś się zmieniło. I we mnie, i w tym miejscu, które stało się jakoś mniej przytulne, a bardziej wrogie.

1 listopada wracałam z dziećmi z cmentarza. Przed samym wejściem do domu zobaczyliśmy pijanego mężczyznę, Rosjanina, leżącego w poprzek i usiłującego w tej pozycji skorzystać z telefonu komórkowego. Frank powiedział, że policja już była, ale jak widać niewiele zdziałała. Potem facet zaczął się dobijać do drzwi wejściowych, aż wypadła blacha, stanowiąca oprawę szyby. Jak się okazało, był to partner starszej córki Zacharowych z pierwszego piętra. Parę dni temu dziewczyna wróciła do rodziców, z niemowlęciem. Pożycie pewnie się nie układało. W ten sposób i my przeżyliśmy trochę emocji.

Kilka tygodni temu młodzież uszkodziła drzwi naszego kościółka pod wezwaniem św. Maksymiliana Kolbego. Chłopcy byli już w środku, kiedy nadszedł członek rady kościelnej i próbował ich wyprosić. Dobrze, że nie zbezcześcili ołtarza, może nie zdążyli. Swoją drogą, przy samym kościele jest mało widoczne miejsce, gdzie zbierają się różne typki, piją, palą, zabijają czas. Z nudów przychodzą im głupstwa do głowy. Tak parę lat temu zniszczyli tablicę ogłoszeniową, namalowali graffiti na zewnętrz kościoła.

Nic dziwnego, że moje poczucie bezpieczeństwa zostało poważnie zachwiane. Swoją rację mają ci, którzy wynoszą się stąd, z chwilą kiedy ich tylko na to stać. Ludziska opowiadają sobie różności, o których nic nie wiem, bo nie mam od kogo wysłuchiwać tych historii.

 

2009-12-17

Dziwny obcy ptak, Czesław Miłosz. Obcy w Wilnie, obcy w Warszawie, w Kalifornii marzący o innych lasach, nie kalifornijskich, płonących od skwaru. Znowu wracam do „Autoportretu przekornego”, będę pewnie czytała tę książkę regularnie co parę lat do końca życia. To istotne podobieństwo losów mnie przyciąga, najgłębsze podobieństwo z możliwych. I z niego wynikające podobieństwo ocen. Wczoraj zwróciłam uwagę na określenie „Lechita” („Lechitów nie lubię”), użyte w stosunku do Norwida. Ja też mam swoje określenie „koroniarz”, może o trochę innej zawartości. Przy tym nie odważam się koroniarzy tak totalnie nie lubić, bo są wśród nich osoby sympatyczne. I nie używałam dotąd tego określenia w stosunku do umarłych, sławnych czy nieznanych. A pewnie należałoby przynajmniej się do tego przymierzyć. „Wydaje mi się, że w drugiej połowie dwudziestego wieku coraz bardziej jesteśmy w „musee imaginaire” i wszystkie epoki jakoś współistnieją w naszej świadomości”- dopiero teraz przeczytałam to zdanie Miłosza z zastanowieniem.

 

2009-12-21

Wydaje mi się, że przynajmniej w Niemczech staje się coraz bardziej zauważalny rozziew nie tylko między bogatymi i biednymi (o tym głośno w gazetach i to już od dawna), ale i między językiem dla ogółu i dla wybranych. Przede wszystkim chodzi tu o język pisany. Kiedy porównuję książki dla dzieci – swoje sprzed 40 lat i niemieckie dzisiejsze – rzuca się w oczy prymitywizm akcji, słownictwa, a także brak fantazji w tych niemieckich. Bärbel, która pracuje w Realschule, stwierdza jako germanistka wyraźne zaniżenie poziomu w stosunku do jej własnych czasów szkolnych. Uczniowie popełniają wiele błędów, m. in. dzięki nowej metodzie nauki pisania, propagowanej również w szkole moich dzieci. Dziecko ma pisać jak słyszy, a potem samo się kiedyś poprawi. Niektóre dzieci, te zdolniejsze, łapią gramatykę z łatwością mimo wszystko. Te słabsze nie czują różnicy między „mer”, „mehr”, meer” i piszą to samo słowo w kilku różnych wariantach w jednym krótkim wypracowaniu. W takiej sytuacji domaganie się przestrzegania poprawności użycia znaków przestankowych jest dużą przesadą. I trzeci przykład: list praktykantek, reasumujący udział Witusia w Projektwoche „Światło – Cień – Ciemność”. Cytuję: Die Lieder hast Du gut mit den Instrumenten begleitet und Du hast gut mitgesungen. Du konntest bei den Bilderbuchgeschichten gut zuhoeren und Du hast schoene Bilder zu den Geschichten gemalt. Es ist Dir gut gelungen, einen Stern auszusaegen.“ Co za ubóstwo języka! Prymitywna stylistyka, nie uzasadniona wiekiem dziecka, które przecież rośnie, a zresztą list był właściwie przeznaczony dla rodziców. Naturalnie przykłady wspaniałych głębokich tekstów z „Die Zeit” czy „Sueddeutsche Zeitung” świadczą o tym, że istnieje elita, która pisze, i elita, która czyta. Cała reszta zadowala się krótkim „gut” w celu wyrażenia zadowolenia i „suboptimal” w sytuacjach, kiedy „Sch!..” wydaje się zbyt mocne.

 

2009-12-25

Na Gwiazdkę dzieci dostają filmy DVD. Zarówno Frank, jak i ja, pragniemy przekazać nam nasze własne fascynacje z lat dziecinnych. Frank nabywa nagrania teatrzyku lalkowego „Augsburger Puppenkiste”, filmy o delfinie Flipperze, ja odważyłam się w tym roku ofiarować „Kopciuszka” - stary radziecki film z 1947 roku. Bardzo piękny, pogodny, nic to, że nakręcony w studiu. Film spodobał się bardzo, mimo że musiałam tłumaczyć prawie wszystko z rosyjskiego. Wiedziałam już przedtem, że odtwórczyni roli głównej nazywa się Janina Żejmo. Ale nie miałam pojęcia, kim była ani skąd. Na szczęście baza informacyjna Internetu rozwinęła się na tyle, że bez trudu znalazłam notkę biograficzną, co prawda, bez zdjęcia. Urodziła się w Wołkowysku w rodzinie artystów cyrkowych, sama też występowała od dziecka na arenie. Wołkowysk był pewnie dość przypadkowym miejscem urodzenia, ale jej rysy twarzy wydają się mi bardzo swojskie. Akcent również. W młodości robiła karierę aktorską w Rosji Radzieckiej, ale koniec życia spędziła w Polsce, gdzie się znalazła kilka lat po wojnie. Jej trzeci mąż był Polakiem. Myślę, że i ona sama też. Gdyby poszperać w wołkowyskich księgach kościelnych, znalazłaby się pewnie metryka chrztu. Bardzo ciekawa to postać, szkoda, że zapomniana. Nie rozumiem, jakim cudem film nie został zakazany, albo przynajmniej również zapomniany. Pewnie dzięki innym aktorom, którzy pozostawali wierni ZSRR i z czasem bardzo urośli w sławę i znaczenie.

 

2009-12-26

Tak na marginesie tych wilniuków z dziada pradziada. W tzw. międzyczasie jest już wielu przyjezdnych po wojnie Litwinów i Rosjan, którzy stali się wilniukami przynajmniej z dziada. Urodzeni po przyjeździe w końcu lat 40tych mają już po 60 lat czyli doczekali się wnuków, w tej chwili pewnie nastoletnich. Za 10 lat wielu z tych wnuków stanie się rodzicami wilniuków „z dziada pradziada”. Reasumując, pora pomyśleć nad nowym określeniem swojej zasiedziałości, przynajmniej przedwojennej.

 

 

2010

 

 

2010-02-10

Wywiad z Renatą Kaczmarek, nauczycielką języka polskiego moich dzieci, który zamieściłam w Kurierze Wileńskim w końcu stycznia, nie wywołał większego zainteresowania. A tak się go spodziewałam, przede wszystkim negatywnych reakcji: „woda na młyn nacjonalistów litewskich” itd. Wygląda na to, że ci, którzy czytali tekst w internetowym wydaniu, nie myślą aż tak daleko. Nie zareagowali prawie wcale, dyskusja się nie zawiązała, wywiad zdjęto po tygodniu. Pewnie trzeba pisać dosłowniej, żeby być zrozumianym. To nie poezja z drugim dnem i pod trzema zasłonami. W wierszu można zrozumieć jedną lub parę warstw, poczuć, przeczuć emocjami – i tego przecież wystarczy, żeby wiersz przemówił. Chyba lepiej nadaję się do wierszy...

 

2010-02-12

Bardziej się sobie podobam jako autorka dzisiaj, niż nawet parę lat temu. Już nie mówię o pamiętnikowych czasach, jakoś te notatki bardzo naiwnie wyglądają, wręcz głupio. Owszem, są w stanie wprowadzić mnie w trans przypominania, ale innych czytelników pewnie zanudziłyby na śmierć. To jednak bardzo pocieszające: za parę lat mogę być jeszcze lepsza!...

 

2010-02-19

Oboje czujemy się starzy i połamani. Frank po operacji prawego „gorszego” oka 17 lutego musi przez 4-6 tygodni trzymać głowę opuszczoną. Ta pokorna postawa działa nie tylko na mięśnie barków i szyi, ale też na ogólny nastrój. Mnie zaś wczoraj usunięto korzeń prawej szóstki u dołu, która w ubiegły czwartek złamała się pod koronką. Z okazji karnawału dentystka zamknęła praktykę aż do Popielca. No w sam Popielec musiałam jechać do Siegburga i tam towarzyszyć Frankowi po operacji. Doba we dwoje w hotelu – to rzadka ostatnio gratka, jednak niewiele z tego skorzystaliśmy. Frank pooperacyjnie smętny, ja – wśród nowych podmuchów anginy, z którą zmagałam się od niedzieli. Operacja podobno się udała, ale o wynikach chyba jeszcze za wcześnie sądzić. W każdym razie „nasz” profesor Kellner był na miejscu i zrobił, co w jego mocy.

 

2010-02-20

Przeklęta niewiara w siebie, spotęgowana jeszcze kiepskim stanem fizycznym. Nic nie potrafię napisać, co zainteresowałoby innych. A jeżeli nawet, to niewielu i nie tak, jak to sobie kiedyś wymarzyłam. Ach, kiedyś!... Świat wydawał się prostszy, pewnie taki też był. Patrzę na swoje dzieci z prawie nabożną ciekawością: oto ludzie jutra, idą śmiało, wiedzą czego chcą. Będą umieli poruszać się w tym nowym świecie wśród nowych, nieznanych jeszcze urządzeń i gadżetów. Jak to dobrze, że istnieje młodość.

 

2010-03-10

Nowa pasja - sudoku. Zaczęłam od łamigłówki w „Samym Życiu”, bo chciałam wyjaśnić Natalii zasady jej rozwiązywania (sama ich dobrze nie znając). Tak mnie to zajęło, że kupiłam cały zeszyt. Najtańsza z możliwych rozrywek: ponad 200 łamigłówek za 1,45 €. Daje zapomnienie i satysfakcję ze zdobywania abstrakcyjnych szczytów czy może przełamywania wyimaginowanych barier. Tak duża doza abstrakcji i bezosobowości jest dla mnie teraz strasznie atrakcyjna.

 

2010-04-11

O katastrofie samolotu prezydenckiego w Katyniu dowiedzieliśmy się w chwili, kiedy tzw. taksówka wodna przybijała do brzegu przy stacji kolejowej w Poczdamie. Ta prowizoryczna przystań teraz już na zawsze utkwiła mi w pamięci, połączona z poczuciem czegoś strasznego a niewiarygodnego. Tak przecież nie bywa. Tak się nie zdarza, żeby tyle ważnych osób zginęło na raz.

 

2010-04-15

Wygląda na to, że nieszczęście narodowe służy Polakom bardziej niż innym narodom. Naród staje się jednością, przynajmniej w odczuciu jego większej części. W Niemczech przeżyłam takie poczucie jedności (sama w nim nie uczestnicząc) podczas światowych mistrzostw piłki nożnej 2006. Poczucie jedności i – nareszcie – dumy narodowej zostało tu spowodowane przez wydarzenia pozytywne. Czyli zwycięstwo własnej drużyny. Nie wyobrażam sobie, żeby ten naród się zjednoczył nad trumną jakiegokolwiek urzędnika państwowego, no po przecież i prezydent, i kanclerz to tylko urzędnicy, nic więcej. Każdego da się łatwo zamienić jakimś innym urzędnikiem, żadna tego rodzaju strata nie jest niepowetowana.

 

2010-04-22

Agnieszka Barczyk recytuje Szymborską w kawiarni czy raczej cukierni Grotemayera. Jaki to piękny pomysł! Jak tu pachnie! Jak tu pluszowo, czerwono i przytulnie!

Za zimna, za mało uśmiechnięta, bez ciepła właściwego Szymborskiej. Brak jej bezradności. Z pretensją! Bez sensu!

 

2010-04-27

Wczoraj spenetrowałam półki z literaturą litewską. Po raz pierwszy od kilku dobrych lat, przyznaję. Czyżby to początek nowej fali przekładów?... Wzięłam do ręki „W starym dworze” Šatrijos Ragany, bo napisana na początku XX stulecia, szukam teraz tych klimatów, szczególnie indeksując księgę zgonów z roku 1900. Ciągle zadaję sobie pytanie, jacy byli ci ludzie, jak sobie psychicznie radzili z tak częstymi przypadkami śmierci w rodzinie i w otoczeniu. Przecież nie mogli być o tyle inni niż my?...

Naturalnie w sukurs przywołałam Internet: autorka nazywała się Maria Pieczkauskaitė (Pieczkowska? Pęczkowska?), urodzona w 1877, zmarła w 1930 na skutek choroby (jakiej?). Prawdziwa Żmudzinka, te Medingenai leżą między Plungė i Rietavasem, podobnie jak Bubėnai mojej dawnej przyjaciółki Reginy. Tylko że jej językiem ojczystym był polski, litewski natomiast poznała dopiero później i to tak perfekcyjnie, że zaczęła w tym języku pisać prozę. Podobne dzieje przeszli inni litewscy pisarze tego okresu. Historia powtórzyła się w mojej rodzinie, dziadek stał się Litwinem, choć się urodził jako Polak. Jako Polak?... Czy ja wiem, nikt sobie w Uszaniszkach takimi rozróżnieniami głowy nie zawracał. Mówiło się tak, żeby wszyscy rozumieli. Na tym pograniczu polsko-białorusko-litewsko-łotewskim, w cieniu ekspansji prawosławia. Katolik czy prawosławny – oto było istotne rozgraniczenie.

Udało mi się wyodrębnić istotny aspekt dobrowolnej lituanizacji: moralność. Język polski był utożsamiany z dworem, światem bogatych i wykształconych, wyższością, beztroskim piciem kawy na werandzie w cieniu koronkowej parasolki, natomiast litewski uosabiał biednych, poniżonych, pańszczyźnianych, bitych, cierpiących, jednak moralnie o niebo wyższych, podobnie jak lud miał być o niebo szlachetniejszy od gnębiących go panów. Osoby o miękkim sumieniu, którym sądzone było urodzić się w koronkowym pańskim czepku, łatwiej dawały posłuch litwinofilskim racjom, tym bardziej, że nośnikami tych racji byli często strażnicy moralności: księża katoliccy. Zdolnego chłopaka z Uszaniszek, mego dziadka, także przyuważył ksiądz i pomógł mu wystartować do wileńskiego gimnazjum. Ksiądz był Litwinem, gimnazjum było litewskie. Janek rozumiał pewnie, że innej szansy nie będzie, a uczyć się chciał i to bardzo. „Dziaduniu, dlaczego zapisałeś się jako Litwin?”- pytałam go dużo później. „Z wdzięczności” odpowiadał krótko dziadek. Zapamiętałam jego słowa i głos, jakby nutą bezradnego poddania się losowi. Z wdzięczności, nie można było inaczej. Dziadek był człowiekiem honorowym i prawym. Nie można było inaczej – skoro się było uczniem w litewskim „progimnazjum”, to się miało kolegów Litwinów, śpiewało się litewskie piosenki, miało się litewskich działaczy odrodzenia narodowego za idoli, myślało i modliło się po litewsku. I to wszystko w atmosferze konfliktu polsko-litewskiego, w okupowanym przez Polaków Wilnie - pozwalam tu sobie na użycie nadal aktualnej frazeologii wrogości.

Jestem ciekawa, dokąd zaprowadzi mnie znajomość z Šatrijos Ragana, Czarownicą z góry Šatrija. Nijolė Kepenienė, którą kiedyś poznałam jako poetkę, napisała niedawno powieść o pisarce, koncentrując się na jej litewskości i kobiecości. Tej powieści też jestem ciekawa, no i wierszy samej Nijolė, tych z nowego tomiku.

 

2010-04-29

Jeszcze o języku. Zajmuje mnie kwestia, do jakiego wieku można opanować język obcy tak perfekcyjnie, żeby nie tylko uznać go za własny i zacząć w nim tworzyć (czyli jako autor wpływać na rozwój tego obcego języka). I czy to tylko kwestia wieku?... Czytałam, że jakieś azjatyckie dziecko, zaadoptowane w wieku lat 8 przez rodzinę niemiecką, po jakimś czasie całkowicie zapomniało własnego języka i nauczyło się niemieckiego, władając nim jako ojczystym. Podobno 7-8 lat to ta granica wiekowa, za którą nie ma już perfekcji wymowy. Do tego dochodzą wrodzone predyspozycje, być może muzykalność, które przesuwają granicę w górę lub w dół w każdym indywidualnym przypadku. Ważne jest też, czy się słyszało ten język obcy jako dziecko, w niemowlęctwie, w łonie matki. Kobietom w ciąży odczytywano przez jakiś czas teksty w języku chińskim. Dzieci, które przyszły na świat, potrafiły później odróżnić pewne szczególne głoski, nieznane w ich języku ojczystym. Pewnie nauka chińskiego poszłaby im jak z płatka, ale o tym naukowe annały nie donoszą.

Podobnie się pewnie miało z pisarzami i poetami, którzy dorastali w rodzinach posługujących się językiem polskim jako ojczystym (dodajmy, że była to raczej polszczyzna szczególna, kresowa), słyszeli jednak w dalszym otoczeniu inny język i zapewne nauczyli się go rozumieć. Pasywna znajomość języka łatwo może przerodzić się w aktywną, wystarczy tu zapał i wiara w sens przedsięwzięcia.

Jeżeli chodzi o mnie – moja rodzina mówiła po polsku, początków litewskiego nauczyłam się u dzieci na podwórku, do tego doszła nauka w szkole, studia po litewsku, samodzielne lektury, kontakty ze znajomymi i przyjaciółmi. Mówię dobrze, ale zdaję sobie sprawę z kiksów, które zdarzają mi się od czasu do czasu – takich błędów Litwin by nie popełnił. I nie ma mowy o jakichś poważniejszych tekstach po litewsku – choć pewnie potrafiłabym je napisać, gdybym bardzo chciała. Redaktorzy i tak opracowują każdy tekst po swojemu. Czyli teoretycznie mojemu litewskiemu pisarzowaniu stoi na przeszkodzie wyłącznie bariera psychologiczna. Šatrijos Ragana uważała, że może, ja uważam, że nie mogę. Tylko tyle?... Diabeł tkwi w szczególe: dlaczego ona mogła, a ja nie? Prawdopodobnie chodzi o sposób identyfikacji z tym, co dzisiaj nazywamy narodowością, a co skrystalizowało się na naszych ziemiach właściwie nie tak dawno, najwyżej 100 lat temu. Mickiewicz nie widział wielkiej różnicy między Polakiem a Litwinem, urodzona 80 lat później Ragana już tę różnicę widziała, i pewnie w dużym stopniu w wyżej wymienionych kategoriach moralnych.

 

2010-05-03

Po wczorajszym spotkaniu poetów polskich w Oberhausen, w restauracji „Gdańska” zostały następujące wrażenia:

Doskonałe miejsce do imprez, z recytacjami wierszy łącznie;

Przychylni i cierpliwi słuchacze, wbrew atmosferze „do kotleta”;

Rozproszenie poszczególnych poetów, mało kto zna kogoś innego osobiście;

Trochę bałaganu, ale w Bardzo Dobrej Wierze;

Paszek choć do rany przyłóż, dobry człowiek i tyle, cóż że nieprecyzyjny;

Ryszard B., były solidarnościowiec, internowany, teraz mało przypomina siebie samego, wygląda na solidnego Niemca w pewnym wieku (jowialny, opasły, Freundin, ogródek, wygoda) – co też z ludźmi wyprawia dobrobyt;

Žeima, žeima, bėk iš keima – poznałam panią Żejmo, poetkę i nauczycielkę polskiego – ach to szczególny rodzaj pań, te panie od polskiego w Niemczech, bardzo miłe i ciepłe.

 

2010-05-07

Myślę, że mogę tu napisać o Morawskim, pisarzu zapoznanym, ale o bardzo cennym dorobku: wspomnieniach z Wilna lat 20-tych XIX wieku. Puzynina i on uzupełniają się znakomicie. Ona jest delikatna i nie lubi o bliźnich brzydko plotkować, zresztą w owych czasach o pewnych sprawach kobiecie nie tylko pisać, ale i wiedzieć nie uchodziło. On opowiada o wszystkim, o czymkolwiek wie, i to z pewną satysfakcją, że wie i że miał te chody, żeby się dowiedzieć. Ciekawa jestem, ile można mu wierzyć, bo np. osobę Nowomiejskiego Puzynina ocenia diametralnie różnie. Co u Morawskiego śmieszne i obłudne, to u Puzyninej miłe i prawe. Poza tym powołuje się Puzynina na pracodawczynię Nowomiejskiego, księżną Ogińską (kierował jej interesami) – a ta, moim zdaniem, miałaby już oko na brak kompetencji czy oszustwo, jako córka włoskiego oberżysty i kobieta znająca się na interesach.

 

Menu u hrabiego Tyszkiewicza „gdzieś tam na Żmudzi”: „Dano na koniec wieczerzę. I cóż podano? Na pierwsze: buraczki z wędliną. Na drugie: krupniczek z wędzonym półgęskiem. Na trzecie: kleik owsiany ze śledziem. (...) Trzy zupy, takie trzy zupy, jedna po drugiej! to zgroza! i jakież jeszcze zupy! Odrzucam skąpstwo; ale to była widać dawna litewska moda.”

W naszym rozumieniu nie tylko litewska, ale i białoruska, bo oto na Nowogródczyźnie również do stołu podano: „Chłodnik, rosół z kurczęcia, barszczyk z wędlinką i krupniczek z wołowym ogonem, a jak dawniej mówiono „z królewskim nosem”, bo Stanisław August miał nos zakrzywiony, orli. (...) Śmiesznie nam dzisiaj taka obiadowa karta wygląda. A jednak ludzie długi czas tym się kontentowali, i syci byli, i tłuści byli, i szczęśliwsi zapewne od nas być musieli! Dziś, w materialnych tylko grzebiąc się zasobach, wybredne brzuchowi niesiemy dary. (...) Przodkowie nasi, daleko więcej czasu poświęcając duchowi, mniej o rozkosze kiszek swych dbali.”

Nie bardzo rozumiem, o co Morawskiemu chodzi. Trzy lub cztery zupy – owszem, tego za wiele, przede wszystkim w ogóle za wiele jedzenia jak na kolację, na pewno zupki były dość tłuste, wyjąwszy kleik ze śledziem (brr, ale kombinacja!). Ale Morawski-lekarz tu w ogóle nie przychodzi do głosu, o dietetyce nie miano wtedy dużego pojęcia, były poważniejsze problemy jak np. taki tyfus albo czarna chroniczna żółtaczka.

 

2010-05-09

Schulfest czyli szkolne święto przyniosło kilka rozmów. Frau Liebe, dyrektorka przedszkola pamięta nasze dzieci z jak najlepszej strony, chciałaby je znów widzieć u siebie w charakterze gości, którzy poczytaliby coś albo opowiedzieli maluchom. Przedyskutowałyśmy problem olewania tej podstawówki przez wielu rodziców, przede wszystkim Rosjan, którzy widzą tam zbyt wiele swobody, a za mało porządku i nauki. Myślę, że wiele w tym również rasizmu, wystarczy przypomnieć, jak w Rosji traktowano i traktuje się osoby o ciemniejszej barwie skóry i bardziej skośnych oczach: „czurki” i tyle. Prawdopodobnie odsetek ciemniejszych uczniów w tej szkole jest wyższy niż np. w szkole Gottfrieda. Toteż w tej ostatniej jest znacznie więcej Rosjan niż w naszej. Odkąd nasze dzieci chodzą do szkoły, prawie nie rozmawiam po rosyjsku.

Rozmawiam za to więcej po polsku. Podczas tego święta sprzedawałyśmy pod polską flagą nasze specjały we trójkę: Ela, Sylwia i ja. Doszła jeszcze Iwona i mama Kamilka, nieznana mi z imienia (Ola?). Ale tych dzieci jest jeszcze za mało, żeby zorganizować nauczanie języka ojczystego przy tej szkole. Te dziewczyny nie są mi wcale duchowo bliskie, ale w razie potrzeby rozumiemy się błyskawicznie.

Niedokończona rozmowa z mamą Sabiny, która przez długi czas był najlepszą koleżanką Witusia. Sama jest pół Niemką, pół Iranką, dzieci adoptowane z Nepalu. Sabina jest upośledzona słuchowo, ma też jakieś problemy z orientacją. Nie mam dla niej jakoś sympatii, ale jej mama wydaje mi się interesująca. Ma takie dobre i trochę smutne oczy, jakby przestała być wesołą dziewczyną (pozostając nią jednak) i wzięła na barki cały ciężar świata.

 

2010-05-15

Wiek XIX odkrywam na nowo dzięki monotonnej indeksacji zapisów ślubów, chrztów i zgonów jednej wileńskiej parafii. Ilość przeradza się w jakość, dodaję do tego szczyptę wyobraźni, jakiej takiej wiedzy historycznej. W ostatnim numerze „Apotheker Umschau”, bezpłatnym piśmie popularyzującym zasady zdrowego życia, przypadkiem zauważyłam artykuł o klimakterium, który mnie siłą rzeczy zainteresował. Tekst był ozdobiony twierdzeniem, że np. w XIX wieku okres ten nie stanowił żadnego problemu, bowiem kobiety średnio nie przekraczały czterdziestki. Znów ten sam głupkowaty rachunek: niemowlak plus osiemdziesięciolatka równa się kobieta w wieku balzakowskim. Niemowląt umierało niewyobrażalnie wiele, ale dziewczynki, które przeżyły krytyczny okres dzieciństwa i którym udało się uniknąć prątków gruźlicy, dożywały nie tylko klimakterium, ale i całkiem solidnej starości.

 

2010-05-16

Jestem na Baltrum i tu mogę się oddać miłej lekturze książek, odłożonych swego czasu „na potem”. Jedną z nich jest Piotrowicza i Šalny „Adam Mickiewicz i kobiety”, dwujęzyczne wydanie, ale ta dwujęzyczność jest dosyć podstępna. Tak na oko 95 procent treści się zgadza, osoba znająca oba języki ma swoją uciechę w wyłapywaniu tych 5 procent rozbieżności, które czasem zawierają ciekawe informacje uzupełniające. Przegląd wykorzystanych materiałów źródłowych uświadomił mi, że autorzy najczęściej opierali się na innych autorach, przeważnie współczesnych, oraz na ich zdaniu o tym czy owym. To znaczy, że ewentualne błędne fakty czy ich interpretacje są po prostu powielane i tyle. Rozumiem, że napisanie całkowicie oryginalnej książki to zadanie ogromne, ale tych oryginałów mogłoby być nieco więcej...

Drugą książką jest Zbigniewa Siemienowicza „Wileńska Medyko-Chirurgiczna Akademia”, którą przywiózł mi Zbyszek Lewicki w ubiegłym roku, z dedykacją Autora. Tytuł nie brzmiał zbyt zachęcająco, co gorsza, książka została napisana fatalną polszczyzną, co stwierdziłam po przewertowaniu kilku stron. Teraz czytam ją z dużym i nawet rosnącym zainteresowaniem. Żeby już skończyć z felerami: od błędów korektorskich aż się roi, o błędach merytorycznych nie mam zdania, bo za mało wiem. Ale przykłady ewidentnego gapiostwa trudno nawet mnie przeoczyć: np. na str. 14 „W roku 1847 ...Sawicz-Korsak przekazał kamienice siostrom miłosierdzia. Po dołączeniu do niego sąsiedniego budynku zakonnice założyły szpital, który przekształcono w 1803 roku na klinikę (...)”. Ale moja czytelnicza satysfakcja mimo to nie doznaje dużego uszczerbku, na błędy wszelkiego rodzaju przymykam oczy (duchowe) i czytam sobie dalej. Mnożą się sensacje i sensacyjki, nieznane fakty i szczegóły z życia nie tylko akademii medycznej, ale i ówczesnego Wilna. Wyobrażam sobie, jak musiała wyglądać taka schludna dziś Cerkiew Przeczyścieńska, zmieniona w teatr anatomiczny, w którym stały kotły do warzenia zwłok ludzkich, gdzie preparowano również zwierzęta. W tym samym budynku mieszkali preparatorzy i inni pracownicy, a w dolnej jego części hodowano świnie. Nieczystości spływały do Wilenki, w której zapewne o kilkadziesiąt kroków dalej pluskały się zarzeczańskie dzieci... Już nie mówię o fetorze, który tam musiał panować i psuć idylliczną atmosferę Ogrodu Bernardyńskiego, gdy wiatr zmieniał kierunek na południowo wschodni. Ludzie owego czasu mieli inną wrażliwość i nie wydelikacony zmysł powonienia. Samo Zarzecze też przecież nie pachniało różami, a co dopiero pobliska Starówka.

 

2010-05-18

Irena Żejmo przysłała mi dziś wiersz, w którym postarała się połączyć Mickiewicza i Rybałko. Nie sprawiło mi to przyjemności, tym bardziej, że musiałam jakoś odpisać i w to w miarę pozytywnie. Koroniarze nawiązują w najlepszej wierze do pojęć XIX wiecznych o romantycznej Litwie i jej domniemanej polskości. To straszne pomieszanie z poplątaniem, i do tego żywy wrażliwy człowiek, który spodziewa się słów uznania czy nawet zachwytu.

 

2010-05-19

Od tygodni chodzi mi po głowie wyczytane u Morawskiego zdanie: „Temu, kto jest uczciwy jedynie w sensie prawnym, należy się szacunek tylko od kata” (Que, qui n’est honnête qu’au terme de la loi, n’a droit qu’au respect du bourreau). Jest to „pewnik sławnej kobiety” – niestety nie wiadomo o kim mowa i w Googlu też nic nie mogłam znaleźć. Zdanie jest o tyle trafne, że zalega w pamięci i wypływa w odpowiednich momentach. Szczególnie tu w Niemczech, gdzie ludzie starają się ze wszech sił trzymać prawa, tak że odstępstwa są rzadkie i wymagają odwagi oraz wolności myślenia. Nastolatki, wysadzane w mroźną noc z pociągu, bo zabrakło im paru euro na bilet, są tu stosunkowo częstym przykładem urzędniczej bezmyślności konduktorów. I braku ludzkich odruchów w sytuacji wykonywania obowiązków służbowych. Nauczycielki Natalii i Witusia wykazały się zrozumieniem i przymknęły oczy na naszą samowolę: odlatujemy do Wilna w piątek, i wracamy we środę, kradnąc te dwa dni szkole. Nie wolno im pozwolić, ale rozumieją nasze potrzeby, tym bardziej że dzieci uczą się przecież celująco.

 

2010-05-21

Wyjazd we czwórkę do Wilna przez Berlin. Wituś chory na szkarlatynę, Natalia wymiotuje w pociągu i samolocie. Wieczór z Mamą i Januszem.

 

2010-05-22

Luba. Kupno gitary dla Franka. „Europa”, nowa torebka.

 

2010-0523

Początek Maja jak zawsze o 13.00 w kościele franciszkanów. Wieczorem odwołany recital Kołakowskiego w Domu Polskim, recytacje poetów. Czytam wiersz Kiersnowskiego, wilnianina, który dostałam od p. Niesiołowskiego. Spotkania: Jan Sienkiewicz (podaje świeżo wydane książki), Baśka, Maciejewscy, siostra Romka, Luba (zaprasza nas na herbatę), Tadeusz Rawa (dedykacja).

 

2010-05-28

Wilno coraz piękniejsze, prawdziwe cacko europejskie, z zabytkami, czysto uprzątniętymi uliczkami, uroczymi zaułkami, w których kryją się sklepiki, kawiarenki, mieszkanka. Tu nowa fontanna, a tu odnowiona elewacja, tam znowu świeżo odkryta perspektywa architektoniczna. Byłam krótko, z całą rodziną, 21 maja przylot, Wituś ze szkarlatyną, Natalia również wymiotowała, bo i pociąg, i samolot kołysały nieznośnie. Ale jeden dzień, przed samym wyjazdem 26 maja, zapamiętamy jako dzień odkrywania Wilna: pokazywane zabytki wywierały wrażenie, nie było mowy o zmęczeniu, ani znudzonych min. Zamek Gedymina to konieczny punkt programu. Tym razem obejrzeliśmy sobie dokładnie każdy miecz i każdą misiurkę. Kaplica Kazimierzowska w Katedrze, zejście do podziemi z grobami królów, obrazy stacji drogi krzyżowej, kopia całunu z Turynu, zapalanie świeczek przy bocznym ołtarzu. Po drodze do Ostrej Bramy pokrzepiliśmy się w restauracji Aula, wystój bardzo ładny, półki z książkami jako dekoracja – pyszny pomysł. Ale jedzenie dość przaśne. Ostra Brama z nowymi schodami i poręczą za wysoko. Ale wota te same, w kaplicy prawie pusto. Pomodliliśmy się przykładnie, obejrzeliśmy serduszka, nóżki i rączki na ścianach. Nawet gdybym nigdy więcej nie miała być tam z dziećmi, to powinno zostawić jakiś ślad.

Maj nad Wilią zaczynam cenić coraz wyżej, w przeczuciu, że ta impreza ma swój kres nie za górami i że po Romku nie znajdzie się nikt, kto taki Maj zorganizuje. Przynajmniej w ciągu następnych 20 lat. Jest jeszcze Światowy Dzień Poezji Nawrockiego i Sokołowskiego, jak czytam w Kurierze, dość szeroko zakrojony, z udziałem szkół i polonistyki. Może to całkiem fajna rzecz, ale czemuś nie bierze w niej udziału nikt znany, ani żaden z ważniejszych wileńskich poetów. Na czym polega światowość tych spotkań, również nie wiadomo. Maj gościł w tym roku przynajmniej jednego prawdziwego Niemca, Golla z Lubeki, reszta naturalnie przyszywani „obcokrajowcy” jak np. ja czy Rawa z tzw. Szwecji, mieszkający w Lublinie. Ale i tego dosyć.

Po raz pierwszy nie odczuwałam wewnętrznych oporów, żeby czytać wiersze w kościele. Nawet miałam na to ochotę. I w ogóle na czytanie własnych wierszy głośno. Coś się we mnie odetkało, znowu jestem sobą. Nawet wpadłam na pomysł zorganizowania wieczoru w Związku Pisarzy, razem z Lubą Nazarenko. Dwie dojrzałe kobiety mają przecież wiele do powiedzenia, dojrzałość czy nawet „przejrzałość” jest dla mnie teraz dużą wartością i ma swoje przywileje, nie tylko minusy...

 

2010-06-02

Zdaje się że wiem, dlaczego przesądy i lekko dziś przykurzona wiara w szatana rozpowszechnione są raczej wśród osób starszych, mówmy prosto z mostu, starych bab. Jakie to banalne: z wiekiem człowiek bardziej koncentruje się na próbie wyjaśniania sobie pecha, serii feralnych przypadków, w których przecież nikt nie zawinił, a się przydarzyły. Dlaczego wypadek zdarza się właśnie w rocznicę ślubu? Dlaczego dziecko dostaje szkarlatyny akurat w przeddzień wyjazdu zagranicę? Dlaczego przed ważnym spotkaniem wyłazi mi herpes na usta albo jęczmień na oko? Pewnie i kiedyś zdarzał się podobny zbieg okoliczności, ale jakoś przechodziłam nad tym do porządku dziennego. Może przypuszczenie o szczególnej złośliwości losu względem mnie i moich bliskich bierze się chęci kontrolowania wszystkiego, cokolwiek się wydarza. Albo z narastającej starczej bezsilności, he he.

 

2010-06-14

Venclova w Monastyrze, z okazji wystawy fotografiki litewskiej w Stadtmuseum. Z Claudią Sinnig jako tłumaczką. Spotkaliśmy się dwie godziny wcześniej, koło hotelu Feldmanna. Veclova bardzo mi postarzał od ubiegłego razu. Podczas spotkania wrażenie się spotęgowało – on już ma wszystkiego dosyć. Może inaczej: on już nie wygląda nowego. Ton profesorski, wolałabym ton niepewnego badacza. Ale za to Claudia. Ach, mam nowego idola, nowy etalon. Tłumaczyła z litewskiego na niemiecki prześwietnie, przedokładnie, przeczytane przez nią wiersze po niemiecku rozumiałam lepiej niż czytane przez Venclovę po litewsku. To samo wrażenie miały Ruta i Igina, które się tam na tej Sali nareszcie spotkały i poznały. Dawno wiedziałam, że pasują do siebie jak ulał: ekscentrycznie ubrane, wymowne, panie profesorowe. Nie zdziwię się, jeżeli Igina z mężem zostanie zaproszona do państwa P. na kolację. Przyznam się, że po części świadomie odciągałam moment tego spotkania. Ale teraz mi nie żal, zeszły się, spodobały się sobie i poszły razem w jednym, a ja sama - w przeciwnym kierunku. Gorzej, że nie mogłam iść razem z Venclovą, Claudią i prof. Sproede z bałtystyki, który właściwie zainicjował przyjazd Venclovy. Zapraszali na kolację, odmówiłam, bo musiałam wreszcie zwolnić Erikę z opieki nad dziećmi. Jako ostatnie widziałam rozczarowane spojrzenie Claudii, utkwiło mi w pamięci jako jedno z najpiękniejszych wspomnień tego wieczoru.

 

2010-07-19

Kupiłam dzisiaj lisiczki, przepraszam, kurki. Dźwiękowa reklama w sklepie zachwalała produkt: tylko 2,99, z Litwy, Rosji lub Białorusi. Na półce znalazłam tylko białoruskie. Litewskie trafiły widać do innego sklepu, albo nawet do innego miasta. Lepiej te niż serbskie, które zawsze są częściowo robaczywe. Lisiczek robaki nie imają, ale pewnie w Serbii robaki bywają zjadliwsze. Możliwe, że te białoruskie grzybki troszkę promieniują, ale nawet gdyby tak było, to i tak bym je kupiła. Lisiczki to część mojego kulinarnego rytuału wczesnej jesieni, co roku nabierają większego znaczenia. Wyobrażam sobie las, gdzie rosły, tych, co je zbierali. To nasz las, to nasi. Na pewno nie domyślają się, że w dalekich Niemczech konsumują je ci, którzy litewskie wowieruszki i białoruskie lisiczki znają z autopsji.

 

2010-08-23

Z wywiadu z Leszkiem Malinowskim, redaktorem „Wileńskich rozmaitości”, zamieszczonego w MW, 04/2010: „ A jeżeli chodzi o rodzinę, jak się mówi, po kądzieli, było mnóstwo ciotek, do których się chodziło, ale ja tego specjalnie nie pamiętam. Wiem, że jedna nazywała się chyba Jachimowicz i miała jakieś wysokie stanowisko w gazowni wileńskiej”. Tak oto po macoszemu obchodził się pan redaktor z historią rodzinną. „Mnóstwo ciotek”!.... I do tego jedna z nich aż w gazowni na stanowisku. Toż to historia feminizmu w Wilnie przepłynęła mu pod nosem, a on tego „specjalnie nie pamięta”.

 

2010 wrzesień

A właściwie również koniec sierpnia. Moje powtórne zanurzenie się w poezji polonijnej przebiegło bardzo niezadawalająco. Pierwsze wrażenie z maja zostało ugruntowane: jestem za duża, czuję się nie wśród swoich. Po co ja tam jestem. Miło sobie pogadać mogę i koło domu.

 

2010 październik

Josefskirche stoi zawsze jakby opuszczona. Przez ulicę jest Josefsschule, przy niej – zajęcia gimnastyczne dla dzieci 5-12 lat. Uczęszczamy pilniej niż na polski. W szkole zbiera się amatorski chór murzyński, śpiewają chyba gospele, nie znam się na tym. Czekając na dzieci na podwórku zasłuchałam się. Śpiewali jak u nas w wileńskim kościele – serdecznie, prosto. Może jak godzinki, a może jak jakiś 17-wieczny hymn czy psalm. Chciało się ich słuchać i słuchać. Natomiast chór gospel „Ephata”, który prowadzi Hildegard, wydaje mi się zawsze żenujący. Choć muzycznie poprawny, wyćwiczony. Ale to nie to, i nie słucham go z przyjemnością, tylko raczej z musu. Może dlatego, że nie śpiewają dla Boga?...

 

2010-10-08

Wszystko dzisiaj ma 10, 15, 20 minut opóźnienia. Dwa pociągi i dwa samoloty. Lecę do Wilna z Düsseldorfu przez Rygę. Denerwujące to, choć wszędzie zdążyłam. Mam tylko ręczny bagaż, po raz pierwszy w życiu. 11 października robimy z Lubą wieczór w Związku Pisarzy: „Pieśni kobiet dorosłych”.

 

2010-12-08

Walczę z upływającym czasem aż miło, bardzo przypomina to walkę z wiatrakami. Podglądam czas, staram się go przygwoździć w moich obserwacjach, ustalić, gdzie wsiąka i kiedy. I zawsze udaje mu się mnie przechytrzyć, ubiec, obiec, uciec.

 

Druckversion | Sitemap
Listopad 2019