Niektórym ślinka kapie na sam dźwięk słowa „dzienniki”. Jakie to dzienniki bez pikantnych szczegółów i delikatnych aluzji oraz informacji o rozmaitych bliźnich, najlepiej bliźnich-prominentach.
Rozumiem te oczekiwania, sama lubię dzienniki, tylko jeszcze nie zdołałam ustalić, które są lepsze: pisane z rozmysłem i dla czytelnika, czy pisane na gorąco, zaraz po wydarzeniach, dla siebie. Te
pierwsze są jakby mądrzejsze, te drugie jakby bardziej wiarygodne. Ale nie znam nic nudniejszego niż autentyczne i codzienne dzienniki oraz zastępujące je w naszych czasach blogi. Skondensowany czas
jest jednak daleko atrakcyjniejszy, w zbyt wielu godzinach i minutach nie zdarza się nic godnego powszechnej uwagi. Weźmy to wieczne roztrząsanie: „kocha? – nie kocha?”. Kocha – no to co? Nie kocha –
co mnie to obchodzi? Nawet mnie samą, po latach, przestają takie informacje z moich własnych autentycznych dzienników obchodzić. Zanim zacznę się zastanawiać, co robić z nudziarstwem moich dzienników
z lat 1973-1999, przedstawiam tu zapiski z lat dojrzalszych. Mało tu wydarzeń społecznych, politycznych czy nawet kulturalnych. Wydaje mi się, że o tych wszystkich sprawach i tak dużo pisano. Poza
tym moje poglądy zazwyczaj odpowiadały poglądom jakiejś tam większości. A zapisać warto tylko to, co oryginalne, nowe, odmienne. Zapisać dla siebie, przede wszystkim. Wiem, że moje „Dzienniki” nie
cieszą się wielką frekwencją. Interesują niewielu – i tak też być powinno.